wtorek, 26 maja 2015

Dzień 6. - ostatni.

   No i w końcu nadszedł ten dzień, w którym przyszło mi domknąć rozpoczętą prawie sześć lat temu pętlę wokół naszego kraju-raju. Szkoda tylko, że nie w tym samym towarzystwie, w którym ją rozpoczynałem... A że finisz wypadł akurat w Dzień Matki, przeto dedykuję to szczęśliwe zakończenie mojej Mamie. Ten krótki wpis jest przedostatnim na tym blogu. Ostatni napiszę na chłodno już po powrocie do domu, próbując podsumować całą wyprawę w suchych liczbach i statystykach. Póki co, tym postem żegnam się z Wami, moi wierni czytelnicy. Dziękuję Wam za śledzenie moich postępów, za serdeczne komentarze, słowa wsparcia i za to, że dzięki Wam nie byłem sam podczas tej podróży. Fajnie było każdego wieczoru po ciekawym dniu siadać do komputera i na gorąco spisywać swoje wrażenia, wiedząc, że Wy w różnych miejscach Świata czekacie na wieści ode mnie. Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję!

   Tego ostatniego dnia pogoda była dla mnie więcej niż łaskawa. Na całej trasie przygrzewało słonko i temperatura na pewno sporo przekroczyła 20°C. W takich okolicznościach jazda mogłaby być czystą rozkoszą, gdyby nie jeden mankament - fatalne lubelskie szosy. I to naprawdę tak złe, że muszę każdemu z czystym sumieniem odradzić przyjeżdżanie w te rejony jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Dotyczy to zarówno rowerzystów, jak i kierowców samochodów. Po prostu szkoda Waszych pojazdów, gdyż tutejsze drogi (a właściwie to co z nich pozostało) zdewastują Wam sprzęt i zszargają nerwy, tak że sami dojdziecie do jedynego słusznego wniosku: nigdy już tu nie wrócę! Zdecydowanie NAJGORSZE nawierzchnie w całej Polsce z jakimi dane mi się było zetknąć. Dość powiedzieć, że na odcinkach gdzie normalnie jadę ze średnią na poziomie dwudziestu i więcej kilometrów na godzinę, tutaj nie przekraczałem dziesięciu, cały czas sto procent swojej uwagi skupiając na lawirowaniu pomiędzy dziurami, łatami czy dołami z błotem i wodą. Koszmar! Na podziwianie (skądinąd zapewne ładnej) okolicy po prostu nie było czasu ani chęci, a ilość wypowiedzianych, czy raczej wywrzeszczanych niecenzuralnych epitetów napełniłaby niejeden rynsztok.

Lubelszczyzna

   Wiedząc, że dzisiejszy odcinek do pokonania jest niewielki, nie spieszyłem się z opuszczeniem motelu w Ulhówku i na siodełko wsiadłem dopiero o 9.30. Wlokąc się następnie niemiłosiernie z przyczyn o których powyżej, żałowałem potem tych straconych na poranne marudzenie godzin. A chciałem wczesnym popołudniem dotrzeć do Hrubieszowa i po znalezieniu noclegu wybrać się na spokojny spacer po miasteczku, nadać paczkę do domu z niepotrzebnymi mi już rzeczami i ogólnie trochę odpocząć przed czekającą mnie, prawie pięciuset kilometrową trasą powrotną do Rybnika, którą chcę pokonać w dwa dni. Koniec końców, nie widząc po drodze prawie niczego poza resztkami asfaltu, o godzinie 15.16 dokulałem się do miejsca z którego 17 sierpnia 2009 roku wraz z Tomkiem, Zosią i Lidką wyruszaliśmy na wakacyjną trasę rowerową wzdłuż Bugu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przerodzi się to w nieco większe przedsięwzięcie.

Znowu nad Bugiem
 
   Po osiągnięciu celu natychmiast zawróciłem i pognałem w kierunku Hrubieszowa by jak najszybciej znaleźć serwis rowerowy (chciałem przeczyścić i przesmarować napęd przed dalszą jazdą), spanie oraz załatwić pocztę. Do serwisu, dzięki pomocy Piotrka B. trafiłem szybko. Kuźnia Rowerowa (bo tak się fajnie nazywa) prowadzona przez młodego, kompetentnego i niezwykle sympatycznego chłopaka, jest miejscem, które mogę każdemu potrzebującemu pomocy czy fachowej porady rowerzyście, z czystym sumieniem polecić. Trzeba jedynie mieć trochę więcej czasu niż ja, bo niestety warsztat nie mieści się w tym samym miejscu co sklep i usługi serwisowe "na cito" nie wchodzą w grę. Co do spania, to w nagrodę postanowiłem dzisiejszą noc spędzić jak biały człowiek w jakimś wypasionym miejscu i na nocleg wybrałem Hotel Browar Sulewski. Jest naprawdę przyzwoity, zwłaszcza na tle niektórych dotychczasowych moich kwater.

Hotel Browar Sulewski
 
   Niestety, po rozpakowaniu i prysznicu, nad Hrubieszowem rozszalała się burza, w związku z czym darowałem sobie spacer jak i odwiedzenie poczty.


Spróbuję paczkę nadać jutro rano. Zjadłem za to pysznego steka i napiłem się wyrabianego na miejscu piwa - też niezłe. Jedynie obsługa w postaci pani kelnerki nieco odstaje od standardu miejsca. Ale może po prostu miała kiepski dzień...?

   Na tym kończę zapiski z trasy wokół Polski. Następne dwa dni jazdy już do niej nie należą, więc wydarzeń z nich tu nie zamieszczę, a każdemu kto ich ciekaw z przyjemnością przy browarku opowiem (ja opowiadam, Ty stawiasz browara!).

KONIEC I BOMBA, A KTO CZYTAŁ TEN TRĄBA!

Dystans pokonany dziś: 79,02 km
Razem: 716,65 km



Profil wysokości

Cały piąty etap:


Profil wysokości całego piątego etapu

Cała pętla wokół Polski:


Profil wysokości całej pętli wokół Polski

poniedziałek, 25 maja 2015

Dzień 5.

   Dzisiaj po raz pierwszy na tym etapie zobaczyłem swój cień! Myślałem, że się już nie doczekam. Pomimo, iż z Medyki wyjeżdżałem w deszczu, z każdą chwilą robiło się cieplej, a około 9.00 przestało mżyć i drogi momentalnie wyschły. A gdy wczesnym popołudniem wreszcie przez chmury przedarło się słońce, świat wokół zrobił się jeszcze piękniejszy i kolorowy. W końcu zrobiło się na tyle ciepło, że po raz pierwszy zdjąłem z siebie wszystkie dogrzewacze i mogłem jechać ubrany tak, jak najbardziej lubię, czyli w krótkich spodenkach, T-shircie i w jednej parze skarpet. Już zapomniałem jakie to jest przyjemne nie musieć opatulać się przed każdym zjazdem, a po nim zużywać pół paczki chusteczek higienicznych.
   Jak reszta rodaków, obudziłem się dzisiaj w nowej, wspaniałej i nareszcie wolnej Polsce! Co prawda z powodu braku dostępu do mediów, nie byłem tego świadom, ale twarze mijanych sześćdziesięciopięciolatków mówiły wszystko: jesteśmy emerytami! No prawie... Ale już na pewno niedługo... Taaak... Jasne... Zobaczymy co z tego wyniknie, gdzie podzieją się słowa honoru itp. Jestem przekonany, iż wnet okaże się, że obiektywne trudności..., okresy przejściowe..., trudne decyzje..., i tak dalej i tak dalej. Słowem: nie zmieni się nic! Bo ten Duda to nie gracz, graczem jest tu jego pryncypał JK i pewno teraz sobie pluje w brodę dlaczego nie odważył się jednak startować. Basta!

   Oprócz tego, iż kilkakrotnie dzisiaj pobłądziłem z powodu niezgodności map ze stanem faktycznym dróg, to nic szczególnie zasługującego na uwagę się nie wydarzyło. Jechałem wzdłuż ściany wschodniej, przemierzając spokojne, malutkie przygraniczne wsie, takie jak sześć lat temu gdy zaczynałem.

Szkoda, że nie było wsi Wielkie Uszy - byłoby mi łatwiej

Cerkiew w Żmijowiskach

A oto i całe Żmijowiska - trzy chałupy
 
   W lasach na północ od Budomierza miałem okazję wypróbować nowo powstającą infrastrukturę rowerową w postaci znakomitych, szerokich ścieżek z gładziutkiego asfaltu.

Znakomite ścieżki rowerowe

  
Jak wszytko będzie gotowe, to koniecznie muszę tu jeszcze kiedyś wrócić z dzieciakami. Nocleg planowałem w Hrebennem, ale po dotarciu na miejsce okazało się, że niczego do spania tu nie znajdę, a sama miejscowość nie sprawiała wrażenia bezpiecznej z powodu spotykanych na każdym kroku różnych dziwnych typków z obu stron granicy, robiących szemrane interesy. Ruszyłem więc dalej i tak jadąc, rozglądałem się za jakąś agroturystyką, ale bez efektu. Dopiero zaczepiona w Tarnoszynie kobieta, wskazała mi motel w sąsiedniej miejscowości. Zboczyłem więc kilka kilometrów z wytyczonej trasy i teraz jestem w Ulhówku, po niezłej kolacji, w swoim dosyć schludnym pokoju. A... i jeszcze jedno: na dworze burza i leje... A miał być raj panie Duda... ;-)

A to bukiet dla mojej Mamy na jutrzejsze święto

Dystans pokonany dziś: 135,73 km
Razem: 637,63 km


 
Profil wysokości

niedziela, 24 maja 2015

Dzień 4.

    Pogoda dzisiaj była zmienna: raz paskudnie i mokro, to znów mokro i paskudnie. Ale by ktoś nie zarzucił mi, że tylko narzekam i narzekam, muszę przyznać, iż jedno pozostawało w niej stałe: przenikliwe zimno. Pomimo tego nie zamieniłbym tych wspaniałych godzin jazdy na nic innego i uważam, że to właśnie ja dokonałem dziś najwłaściwszego wyboru nie idąc na wybory! Rower, Bieszczadzkie drogi, wiatr we włosach (sic!) i nicniemuszenie, to jest prawdziwa wolność, a nie ta, którą w kółko próbują nam wmawiać i którą już niemal dekretują politycy z obu stron. Nikomu nie wierzę i uważam, że wybór dany nam dzisiaj przy urnach, to jak podejmowanie decyzji czy chce się umrzeć przez odcięcie głowy czy przez powieszenie. TILT pomimo upływu lat, nic nie traci na aktualności:


   Dość długo się zbierałem, w związku z czym na trasę ruszyłem dopiero około 8.30. Kilometry dzielące mnie od Ustrzyk Górnych pokonywało mi się wspaniale i w doskonałym nastroju. Bardzo cieszyłem się na ponowne po dwudziestu latach odwiedzenie tego szczególnego miejsca. Na jednym z podjazdów natknąłem się na schowany nieco na uboczu drogi krzyż, poświęcony pamięci Jana Myszaka - młodziutkiego kolarza Legii Warszawa, który uległ w tym miejscu wypadkowi podczas Tour de Pologne w 1967 roku, w wyniku czego niedługo potem zmarł.

Krzyż ku pamięci Jana Myszaka

   Do Ustrzyk dojechałem zmarznięty, ale szczęśliwy. Z przyjemnością stwierdziłem, iż przez ten szmat czasu od mojej poprzedniej tu bytności, niewiele się zmieniło. Jest oczywiście schludniej, nowocześniej, powstało kilka nowych budynków, ale wszystko to jakoś tak dobrze wkomponowało się w klimat tego miejsca, że udało się Ustrzykom uniknąć tandety typowej dla miejscowości będących samymi w sobie "atrakcjami turystycznymi".

Radocha

Gorąca herbata z melisą i pomarańczą

   Po wypiciu herbaty w tej samej knajpce, w której dwadzieścia lat temu z Tomkiem i Maćkiem piliśmy zimne piwo, ruszyłem dalej. Byłem w tak doskonałym nastroju, że postanowiłem dokulać się aż do Medyki. A jako, że było już południe, musiałem mocniej nacisnąć na pedały, bo do celu pozostawało mi jeszcze ponad 130 kilometrów. Jazda była rozkoszą. Jako, że w Ustrzykach zmieniłem wypadkowy kierunek ze wschodniego na północny i zacząłem opuszczać góry, przez większą część trasa wiodła z górki. Wdrapać się musiałem jeszcze tylko do Arłamowa, by z oddali zerknąć na ośrodek wypoczynkowy naszych władców z poprzedniej, a pewnie i z obecnej epoki. Robi wrażenie! Buta i arogancja władzy nawet w sercu Bieszczad nie daje o sobie zapomnieć!

Arłamów

   Z Arłamowa czekał mnie fenomenalny, dziesięciokilometrowy zjazd. Reszta trasy do Medyki wiodła malowniczymi terenami Podkarpacia i niczym szczególnym by się nie wyróżniała, gdyby nie moja nawigacja, która (pomimo starannego przygotowania marszruty) kolejny raz kilkukrotnie wywiodła mnie na manowce. I to zaledwie paręnaście kilometrów przed celem, gdy już zaczęło się ściemniać. Dwukrotnie niby to przejezdna droga skończyła się nagle u kogoś na podwórku (kilka kilometrów do nadrobienia), a raz asfaltowa szosa w miarę posuwania się nią mizerniała i mizerniała, aż w końcu pozostała z niej wąska ścieżynka wiodąca przez polne chaszcze, zakończona kładką nad rzeką Wiar, tak wąską, że rower szerszy o sakwy ledwo mógł się przecisnąć.

Według nawigacji, to jest szosa

Kładka nad rzeką Wiar

   W końcu jednak, już po zmroku, udało mi się dotrzeć do Medyki i dzięki spacerującej grupce ludzi znalazłem nocleg. Najokropniejszy jak dotąd. Typowy obiekt dla transgranicznych przemytników i handlarzy. Jedynymi gośćmi są tu Ukraińcy o podejrzanej proweniencji. Zastanawiam się czy pościel jest tu prana czy tylko wietrzona. I to po ilu użyciach...

Mój pokój

   Dzisiaj wreszcie udało mi się znaleźć po drodze jakieś kwitnące kwiaty (co za maj, psiakość), więc wracam do tradycji przesyłania bukietów dla moich Pań:

Dla Oli i Majki

Dystans pokonany dziś: 167,46 km
Razem: 501,90 km



Profil wysokości

sobota, 23 maja 2015

Dzień 3.

   Gdy tuż przed 8.00 wyruszałem z Szymbarku, zanosiło się na to, iż czeka mnie kolejny zimny i mokry dzień. Tymczasem po pół godzinie jazdy zrobiło się sucho i w miarę przyjemnie. Około południa temperatura wzrosła na tyle, że po raz pierwszy zdecydowałem się zdjąć i schować do sakw ortaliony - cóż za rozkosz :D Wyglądało na to, że uda mi się dzisiaj dotrzeć aż do Ustrzyk Górnych, nadrabiając w ten sposób jeden dzień jazdy w stosunku do pierwotnego planu. A to z kolei po to, by zdążyć na piątkowy festyn rodzinny u Tomcia w przedszkolu.

    Po drodze w zasadzie nic szczególnego i godnego uwagi się nie działo, poza tym, że wjechałem w najładniejsze (jak dla mnie) polskie góry, czyli Bieszczady. Jechało mi się wspaniale, widoki (gdy tylko rozwiewały się chmury spowijające szczyty) zachwycały, a pogoda jak na tegoroczne standardy, rozpieszczała. Po prostu ROWERAJ!

Bieszczadzka droga

Bieszczady

Wędzenie koziego sera

   Gdy po 17.00 zjeżdżałem do Cisnej, zrobiło się już na tyle chłodno, iż postanowiłem na ostatnie czterdzieści kilometrów dzielące mnie od Ustrzyk Górnych, na powrót ubrać się w ortaliony. W tym celu zatrzymałem się na pierwszym napotkanym w Cisnej przystanku autobusowym i podczas gdy wyjmowałem rzeczy z sakw, nastąpiło oberwanie chmury. Siłą rzeczy o dalszej jeździe mogłem w tych warunkach zapomnieć. Na moje szczęście drewniany domek tuż obok przystanku okazał się być agroturystyką z bardzo czystymi i schludnymi pokojami. Nie namyślając się długo, wynająłem sobie jeden z nich i po gorącym prysznicu poszedłem do wsi na kolację.

Na pokrzepienie

Dystans pokonany dziś: 125,96 km
Razem: 334,44 km



Profil wysokości

piątek, 22 maja 2015

Dzień 2.

   Za mną drugi dzień cały spędzony w bieliźnie termoaktywnej, dwóch parach skarpet, czapce i ortalionach. No ale cóż... Podobno taki mamy klimat… Nawet wiosna już z Polski uciekła… Do południa, póki nie padało, jakoś chwilami nawet udawało mi się rozgrzać, ale potem marzłem tak jak wczoraj. Temperatura znowu oscylowała w okolicach 10°C i nic nie wskazuje na to, by w ciągu najbliższych dni coś w tej kwestii miało się zmienić. Jeśli jednak pominąć pogodę, to dzisiejsza jazda ze względu na walory widokowe i zapachowe była znakomita!

   Pożegnanie z moimi gospodarzami nieco się przeciągnęło, gdyż Pan Ignacy okazał się myśliwym i strzelcem sportowym, więc siłą rzeczy nasza rozmowa zeszła na temat broni i, jak to przy wspólnym hobby, każdy z nas miał sporo do powiedzenia. Na trasę ruszyłem o 8.30. Gdy tak sobie jechałem wzdłuż wzburzonego i mętnego w wyniku intensywnych opadów Dunajca, po około dwudziestu kilometrach wyprzedził i zatrzymał się jakieś sto metrów przede mną samochód, z którego wysiadł kierowca i zaczął do mnie machać. Jak się okazało, to Pan Ignacy w drodze do lekarza w Sączu, zauważył mnie i postanowił jeszcze chwilkę pogawędzić. Co też z przyjemnością uczyniliśmy. Po dwóch godzinach dotarłem do Starego Sącza.

Ładny starosądecki rynek przerobiony na paskudny parking
 
   Ze Starego Sącza ruszyłem w górę Doliną Popradu przez Rytro, Piwniczną-Zdrój i Muszynę do Krynicy-Zdrój i dalej przez Grybów do Szymbarku, gdzie zostaję na noc. Mijana okolica zachwycała widokami, a dochodzące zewsząd zapachy parującej ziemi i roślinności wymieszane gdzieniegdzie z aromatem obejść gospodarskich, przenosiły mnie do czasów licealnych górskich wędrówek w gronie przyjaciół.

Przede mną Rytro

Dolina Popradu

    Dolina Popradu jest miejscem szalenie malowniczym i ma w sobie zniewalającą magię, a ponura pogoda tylko dodawała jej uroku i tajemniczości. Mijane dzisiaj miejscowości niczym szczególnym się nie wyróżniały, z wyjątkiem okropnych, hałaśliwych, śmierdzących spalinami i pełnych kuracjuszy kurortów jak Piwniczna i Krynica-Zdrój oraz niegdyś znanego uzdrowiska, a teraz robiącego przygnębiające wrażenie  Żegiestowa, który sprawia wrażenie opuszczonego przez Boga i ludzi miasteczka po jakimś kataklizmie. Uwagę zwracają ruiny niedokończonych domów wczasowych i hoteli stojące przy głównej drodze oraz zdewastowany i straszący elewacją z powybijanymi szybami dom uzdrowiskowy. Widać, że czasy świetności tego miejsca już dawno minęły.

   Na noc zatrzymałem się we wsi Szymbark z odnowionym renesansowym kasztelem, a pokój znalazłem w willi "Perełka", której wystrój i standard pamiętają głęboki PRL. Urocze...

Renesansowy kasztel w Szymbarku

Willa "Perełka"

Dystans pokonany dziś: 128,09 km
Razem: 208,48 km



Profil wysokości

czwartek, 21 maja 2015

Dzień 1.

   Dzisiejszy dzień był trzydziestym piątym w mojej trwającej już od 2009 roku podróży wokół Polski. Zapamiętam go szczególnie jako najzimniejszy z dotychczasowych i pierwszy od rana do wieczora deszczowy. Jak dotąd przez wszystkie te lata pogoda mi sprzyjała i prawie zawsze było ciepło i sucho. Jeśli zdarzały się jakieś opady, to były przelotne, najwyżej kilkugodzinne i ciepłe. Dzisiaj natomiast temperatura nie przekroczyła 10°C, było mokro i pomimo, iż cały dzień jechałem w długich, ortalionowych spodniach oraz przeciwdeszczowej kurtce, rozgrzać udało mi się tylko raz – podczas prawie czterystumetrowego podjazdu z Zakopanego pod Cyrhlę nad Białką.

Najwyższa zarejestrowana wysokość

Najgorzej było podczas długich i szybkich zjazdów. Marzyłem sobie wtedy o czekających mnie za niecałe dwa i pół roku temperaturach, które będą nam towarzyszyć podczas pokonywania Canning Stock Route. Wtedy jeszcze zatęsknię do dzisiejszych chwil… Gdy wieczorem dotarłem do Krościenka, byłem przemarznięty do szpiku. Nie mogące się rozgrzać mięśnie miały też wpływ na słabą wydajność podczas jazdy, a co za tym idzie na kiepską średnią prędkość podróży – zaledwie niecałe 16 km/h. A prognoza na jutro jest identyczna…

    Wstałem kilka minut po 4.00, zrobiłem rodzince i sobie śniadanie, dopakowałem sakwy i o 6.00, żegnany przez Olę wyruszyłem na rybnicki dworzec PKS, by zdążyć na odjeżdżający o 6.30 autobus do Zakopanego. Podróż nim trwała dosyć długo, bo do 11.20, gdyż trasa wiodła przez Żory, Pszczynę, Bielsko-Białą, Żywiec, Suchą Beskidzką, Maków Podhalański i Nowy Targ.

W autobusie do Zakopca

   Po dotarciu na miejsce odnalazłem parking z którego rok temu odebrała mnie Ola gdy kończyłem czwarty etap, i z niego ruszyłem na wschód. I gdyby nie paskudna pogoda, mógłbym powiedzieć, że nareszcie znowu znalazłem się w swoim wyczekanym roweraju. Minione pięć miesięcy przygotowań do Vätternrundan 2015 przyniosło wymierne efekty: jechało mi się lekko jak nigdy, bez zmęczenia i pocenia, i to pomimo kilku naprawdę solidnych podjazdów.

Jeden z podjazdów na terenie TPN

Selfie na podjeździe

Minusem zdobytej kondycji był jedynie fakt, iż nie potrafiłem się porządnie rozgrzać. Jechałem najpierw poprzez tereny Tatrzańskiego Parku Narodowego, górskie wsie, by po kilkudziesięciu kilometrach dotrzeć do Niedzicy i Jeziora Sromowskiego.

Zamek i zapora w Niedzicy
 
Tam wjechałem na Słowację i dalej wzdłuż Dunajca do Pienińskiego Parku Narodowego. Posuwając się dalej drogą biegnącą nad brzegiem Dunajca i pokonującą wraz z nim jego przełom, dotarłem do Szczawnicy i w chwilę później do Krościenka, w którym planowałem nocleg.

Spływ przełomem

Przełom Dunajca
 
Tutaj po krótkich poszukiwaniach trafiłem do agroturystyki prowadzonej przez niezwykle serdecznych ludzi - Państwa Komorków, którzy zgodzili się mnie ugościć. Widząc jak jestem przemarznięty, gospodarz poczęstował mnie gorącą herbatą z prądem, która kompletnie mnie rozłożyła...

Góralska herbata z prądem
 
   Gdyby ktoś przebywał w okolicy i chciałby miło oraz niedrogo przenocować, niech korzysta: Ignacy Komorek, Krościenko, ul. Sobieskiego 61a, tel.: 18 262 5750, kom.: 698 954536.

 
Dystans pokonany dziś: 80,39 km
Razem: 80,39 km



Profil wysokości