środa, 22 czerwca 2011

Dzień 8 (i noc).

   Dzisiaj rano złe wieści z domu. Tatę Oli o drugiej w nocy zabrało pogotowie z podejrzeniem zawału serca. W jakiś czas potem to podejrzenie się potwierdziło, przy czym okazało się, że zawał nastąpił kilka dni wcześniej, a tata go przechodził. Na razie skończyło się na robionej na cito koronarografii i implantacji siedmiocentymetrowego stenta w jednej z tętnic wieńcowych. Rokowania są dobre, więc mamy nadzieję, że na tym się skończy.

   Wstałem o 6.30, szybko się zebrałem i w godzinę później byłem już w nieodległym Sztutowie, w którym znajduje się Muzeum Hitlerowskiego Obozu Zagłady Stutthof. Dzięki uprzejmości, przybyłej tego dnia nieco wcześniej do pracy, pani obsługującej zwiedzających, mogłem na pół godziny przed oficjalnym otwarciem rozpocząć zwiedzanie zupełnie sam. I to właśnie tu, w biurze Muzeum, podczas wypożyczania audioprzewodnika, zadzwoniła Ola z niedobrymi wieściami. Tak więc następne dwie godziny z kawałkiem, podczas których poznawałem historię obozu oraz oglądałem jego pozostałości, były dosyć nerwowe i nie bardzo potrafiłem się skupić. Chciałem już siąść na rower i spokojnie, podczas jazdy podumać i zastanowić się co robić dalej.


   Jadąc ze Stegny do Sztutowa miałem okazję na chwilę poczuć różnicę pomiędzy jazdą pod wiatr, a z wiatrem. I jest ona kolosalna: gdy jadąc na wschód w kierunku obozu moja prędkość przy minimalnym nakładzie sił na pedałowanie oscylowała w okolicach 26 km/h, to już w drodze powrotnej i dalej w obranym dzisiaj kierunku, przy maksymalnym, racjonalnie uzasadnionym, zaangażowaniu w kręcenie, rzadko przekraczała 16 km/h. Większą prędkość mogłem osiągać jedynie w momentach bezwietrznych, których do zmroku nie było zbyt wiele. Po kilkunastu kilometrach od wyjazdu z obozu dotarłem do promowej przeprawy na Wiśle we wsi Mikoszewo. Prom akurat znajdował się po drugiej stronie i przez prawie godzinę trzeba było na niego czekać z powodu wplątania się w śrubę jakichś farfocli, które usuwał nurek. Podczas tego oczekiwania poznałem dwóch Niemców podróżujących rowerami z Berlina do St. Petersburga i z powrotem.

Prom na zachodnim brzegu

Ujście Wisły do morza

   Kilka kilometrów po przeprawie, na Wyspie Sobieszewskiej wreszcie wyjaśniło się skąd dochodziły chrzęsty, zgrzyty i skrzypienia o których wspominałem kilka dni temu - zerwałem łańcuch.


   Całe szczęście przed wyjazdem nabyłem drogą kupna rozkuwacz i teraz był jak znalazł. Po kilkunastu minutach naprawy i umyciu rąk w pobliskim przedszkolu, byłem gotów do dalszej drogi. Od tego momentu jednak, jechałem już z wielką ostrożnością, obciążając zespół napędowy jak najmniej się dało, gdyż po skróceniu łańcucha o dwa ogniwa, dochodzące stamtąd dźwięki, znacznie się nasiliły. Wiedziałem już, że w Gdańsku muszę koniecznie udać się do serwisu rowerowego i wymienić go na nowy.

  Do stolicy województwa pomorskiego wjechałem około 13.00 i do 18.00 kiedy wreszcie opuszczałem Trójmiasto czułem się mały, zagubiony i przytłoczony wszystkim tym co mnie otaczało. Wszechobecny hałas, zgiełk, tłumy turystów, korki, miliony samochodów, smród spalin - od tego wszystkiego w ciągu kilku ostatnich dni odwykłem tak bardzo, że teraz trudno mi było odnaleźć się w szponach cywilizacji. Jadąc, modliłem się tylko, aby jak najszybciej wydostać się z tego miażdżącego uścisku i znowu przemierzać sielankowe, wiejskie krajobrazy.


   Jadąc przez Gdańsk rozpocząłem nerwowe poszukiwania serwisu. Jednak dopiero za trzecim podejściem, we Wrzeszczu, udało mi się trafić na punkt w którym koleś podjął się wymiany od razu, bez wymawiania się końcem roku szkolnego i związanym z tym hukiem roboty. Jednak to wszystko pożerało czas i pomimo wielu wygodnych ścieżek rowerowych, przejazd przez Gdańsk, Sopot i Gdynię z powodu wielu świateł, skomplikowanego ruchu drogowego i powyższych powodów, ciągnął się niemiłosiernie.

Wjeżdżam na Starówkę

Pomnik pomordowanych stoczniowców w Gdyni

   Wyjechawszy z Gdyni, skierowałem się wprost do Jastrzębiej Góry, robiąc w Mrzezinie około 19.30 przerwę na śniadanie, którego z natłoku wrażeń, nie zdążyłem do tej pory zjeść. Po drodze znowu zaroiło się od elektrowni wiatrowych. Do Jastrzębiej Góry dotarłem o 21.30 i po krótkiej analizie, doszedłem do wniosku, iż nie ma głębszego sensu zatrzymywać się tutaj na noc, gdyż z racji pory, zanim znajdę nocleg, rozpakuję się itd., będzie już na tyle późno, że rano i tak wstanę niezbyt wypoczęty, albo będę spał do południa, co spowoduje, że do Łeby dotrę później niż bym sobie tego życzył. Postanowiłem więc jechać dalej i zrobić dzieciom oraz Oli nocną niespodziankę. Według moich obliczeń pozostałe 67 kilometrów powinienem pokonać przed 3.00 nad ranem.



   Uzbroiłem więc rower w oświetlenie i ruszyłem na pierwszy nocny odcinek mojej eskapady. Prawie natychmiast po starcie zaczął padać nocny deszczyk, który od czasu do czasu towarzyszył mi aż do samego celu, na ostatnich kilku kilometrach znacznie przybierając na sile i przechodząc w rzęsistą ulewę. Jazda w nocy oprócz oczywistych minusów w postaci niemożności podziwiania mijanych widoków oraz ograniczonej widzialności stanu nawierzchni, ma same plusy. Po pierwsze ruch samochodowy zamiera praktycznie do zera, wiatr również ucicha zupełnie, wszelkie wzniesienia są niemożliwe do ocenienia przed dojechaniem na sam szczyt, więc nie deprymują już u samego początku, a ponadto ciemność i prawie absolutna cisza, powodują uczucie przytulności i potęgują wrażenie zespolenia z otaczającą przyrodą. Jechało mi się wspaniale przez wymarłe wsie, całkowicie ciemne odcinki dróg pomiędzy nimi, których nikłe światełko mojej lampki nie było w stanie nawet nadgryźć. A najbardziej zachwycające były nocne odpoczynki gdy nawet oddech starałem się wstrzymywać by nie mącić niesamowitej, otulającej mnie ciszy.

Nocny postój

   Kilka minut po drugiej w nocy w strugach deszczu wjechałem do Łeby. Potem jeszcze kilkanaście minut zajęło mi poszukiwanie Ośrodka Wypoczynkowego "RELAKS" i około 3.00 pukałem już w szybkę naszego kempingu. Po kilku minutach coraz natarczywszego walenia, obudziła się Ola, by otwierając drzwi, stwierdzić, iż wiedziała, że przyjadę. Dlaczego więc nie czekała...?


   Jako, że nie byłem jeszcze jakoś ekstremalnie wykończony, najbliższe prawie dwie godziny spędziliśmy z Olą rozmawiając i dzieląc się wrażeniami z ostatnich ośmiu dni, przy okazji zjadając pyszną, domową kolację. Około 5.00 nikogo szczęśliwie nie budząc, poszliśmy spać czekając na poranną niespodziankę, gdy to dzieci znajdą tatę w łóżku...

Dystans pokonany dziś: 184,55 km
Razem: 766,40 km



poniedziałek, 20 czerwca 2011

Dzień 7.

   Dzisiaj przegrałem. Z bolącymi kolanami, z deszczem, a przede wszystkim z wiatrem. Wiał cały dzień centralnie wmordewind, a mniej więcej od godziny 14.00, gdy wjechałem na otwarte przestrzenie za Kamionkiem Wielkim tak przybrał na sile, że przy maksymalnym wysiłku nie potrafiłem jechać szybciej niż 13 km/h. I do tego co kilkadziesiąt minut padało, oślepiając mnie zacinającymi w oczy kroplami. Na pociesznie, przynajmniej pomiędzy falami opadów wychodziło słońce i szybko mnie osuszało. Do tego na odcinku pomiędzy Pogrodziem, a Kamionkiem Wielkim musiałem pokonać trzy wzniesienia z poziomu 0 do 100 m n.p.m., co też kosztowało mnie sporo wysiłku. No i w związku z tym nie udało mi się dotrzeć do Gdańska. Zakończyłem dzisiejszą podróż w miejscowości Stegna nad Zatoką Gdańską.

   Spałem długo. Co prawda obudziłem się około 7.00, ale gdy zobaczyłem jaka kiepska jest pogoda, to postanowiłem się nie napinać i jeszcze trochę pospać. W końcu wstałem około 9.00 i dopiero o 10.00 ruszyłem z Braniewa drogą numer 504 w kierunku Fromborka. Szosa była przyzwoita, okolica ładna i nawet jeszcze pogoda dopisywała, więc jechało mi się w miarę fajnie, choć z powodu chłodu, po raz pierwszy włożyłem długie spodnie. Zresztą po niecałych dwudziestu kilometrach zdjąłem je na jakimś przystanku PKS, bo mimo wszystko było mi w nich zbyt ciepło.

Wzgórze Katedralne i pomnik Kopernika we Fromborku

   Jadąc z Fromborka dalej drogą 504, znalazłem się we wsi Pogrodzie, w której zjadłem śniadanie, a następnie ruszyłem skręcając w drogę 503 do Tolkmicka. Za Tolkmickiem okolica zrobiła się bardzo malownicza. Trasa wiodła naprzemiennie to przy Zalewie Wiślanym, to znów odchodziła nieco w głąb lądu i wiła się serpentynami pośród lasów (to tutaj były te strome podjazdy). Na wysokości Rubna Wielkiego opuściłem drogę 503 i skierowałem się do Tujska przez Nowakowo, Marzęcino i Stobiec. Po drodze przejeżdżałem przez obrotowy most oraz zaliczyłem przeprawę promową na Nogacie.



   No i właśnie na tych odkrytych żuławskich przestrzeniach wiatr najbardziej dał mi się we znaki. Do samej Stegny nie przestawał prowokować mnie do używania bardzo dużej ilości niecenzuralnych epitetów pod swoim adresem. A w ogóle, to zauważyłem, że oprócz przeklinania, sporo ze sobą rozmawiam na głos. I to bezwiednie. Czy to oznaka, że już zbyt długo jestem sam? Może... Ale jeszcze tylko dwa dni i Ola mnie zagada :)

Żuławy

   W końcu gdy naprawdę wyczerpany dotarłem do Stegny, postanowiłem, że dalej już dzisiaj nie jadę. Znalazłem sobie pokój w jakiejś prywatnej kwaterze, poszedłem coś zjeść i zaraz się kładę. Oj jakbym chciał by jutro taki wiatr wiał mi w plecy. Przypuszczam, że mógłbym wtedy zrobić w takim samym czasie i przy porównywalnym wysiłku ze 150 kilometrów.

   Na koniec już tradycyjnie bukiecik dla Oli.


Dystans pokonany dziś: 75,47 km
Razem: 581,85 km

niedziela, 19 czerwca 2011

Dzień 6.

   Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku w bartoszyckiej jednostce wojskowej stacjonował mój dziadek.

Tutaj służył,...

... a tutaj mieszkał: ulica Mickiewicza 1

  Przyjechał tu z południa Polski wraz ze swoją niedawno poślubioną, francuską żoną, poznaną w obozie jenieckim na terenie Niemiec, oraz kilkuletnią córką, która w przyszłości miała zostać moją mamą. Miał wtedy nieco ponad trzydzieści lat, był młody, głowę miał pełną planów oraz idei, nieważne jakiego koloru, i jasno patrzył w powojenną przyszłość. Po co go akurat tu wysłano, jaką miał misję, jakie mu zadania wyznaczono, jakiej sprawie służył - nie wiem i nigdy się już nie dowiem. O takich jak on zwykło się mówić, że na danym terenie umacniali władzę ludową, ale jest to jedynie ogólnik. Jakoś nigdy nie interesowała mnie specjalnie przeszłość mojego dziadka, nigdy go nie wypytywałem, nie dociekałem... To nie są ważne sprawy dla młodych ludzi. Dopiero gdy okazuje się, że jest już za późno, bo nie ma kogo zapytać, przychodzi refleksja: co ja właściwie wiem o swoim dziadku? I spacerując dzisiaj rano po Bartoszycach takie mnie właśnie myśli naszły. Niestety muszę otwarcie przyznać, że wiem o nim bardzo niewiele, zgoła nic, z wyjątkiem faktów oczywistych. Jego przeżycia, radości, bolączki, plany jakie miał i co z nich zostało - to wszystko dla mnie kiedyś nie istniało, nie przyszło mi nawet do głowy, że dziadek też mógł je mieć. Dziadek, to był dziadek - odwiedzić, pożartować, zjeść wspólny posiłek, poopowiadać trele-morele, dostać jakiegoś grosza i tyle. To prawda, dziadek nie był moim ukochanym dziadziusiem, nie miałem z nim szczególnie bliskiego kontaktu, co wynikało po części z faktu, iż był on osobą szalenie zasadniczą i surową, a po części, że pomiędzy nim, a moją mamą zawsze iskrzyło, głównie z powodu absolutnie przeciwstawnych poglądów politycznych, a niemal identycznych charakterów. A dzieci to czują i ta niechęć im się niestety udziela. Nie zdążyłem, więc za życia poznać Józefa Jonaka, tak jak chciałbym to zrobić dzisiaj. Podczas porannej przechadzki ulicami Bartoszyc, tak sobie rozmyślając i próbując odfiltrować z oglądanych miejsc to czego jeszcze nie było w tamtym czasie, starałem się zobaczyć to miasto, takim jakim on je widział przechadzając się ubrany w oficerski mundur i stukając podkutymi butami. Chciałem usłyszeć choć słabe echa tych kroków, zobaczyć ślady jego tutaj bytności... i gdy już wydawało mi się, że nic z tego nie wyjdzie, zatrzymała mnie mocno starsza pani tymi, zapewne ze starczego roztargnienia wynikającymi, słowami:

   Józiu, a Ty skąd się tu wziął? Przecież Ciebie na południe kraju przenieśli. Kiedy Ty wrócił i na co tera jak władzy ludowej już nie ma? Ale to nawet dobrzi, że wrócił. Przyjdziecie do nas z Trudą, harmoszku weźmisz i pośpiewamy razem jak kiedy. No tak... tylko moj Wladzio nieboszczyk... Wnet będzie dwadzieścia roków jakem go pochowała... Dobry chłop był, tylko jak wy razem wypili, oj to wtedy strach! A Twoja mała Ala, to już pewno pannica... Szkoły pokończyła, jak moje chłopaki... A Ty Józiu też już nie taki młody jakem Cię ostatnio widziała. Ile to już roków nazad będzie?...

  Mogło tak być, byłem na to przygotowany gdy starsi ludzie mi się z zaciekawieniem przyglądali. Jestem przecież do dziadka bardzo podobny. Ale widocznie ich zainteresowanie wynikało z innego powodu, albo po prostu nie mieli odwagi podejść i zapytać? W końcu życie to nie film "Mała Moskwa". Zresztą dziadek nie stacjonował w Bartoszycach zbyt długo, więc któż by go miał jeszcze pamiętać?  Ja pamiętam. Dziadek odszedł w 1995 roku. Mam nadzieję, że nie musiał się wstydzić swojej przeszłości.

   Trzeba przyznać, że Bartoszyce to bardzo ładne i zadbane miasteczko. Jako, że planowany do przejechania dzisiaj dystans nie był zbyt długi, pozwoliłem sobie, przed wyruszeniem, na półtoragodzinne pobieżne zwiedzanie i na trasę ruszyłem dopiero około 11.00.

Ryneczek

Brama Lidzbarska

   Najpierw jechałem drogą numer 512 aż do Górowa Iławeckiego. Teren znowu to wznosił się, to opadał, co kosztowało mnie sporo sił. Zwłaszcza, że po wczorajszym odcinku byłem dosyć obolały (zwłaszcza kolana) i nie do końca zregenerowany. Ale zarówno pogoda jak i widoki z nawiązką rekompensowały mi wszystkie trudy.

Znowu pagórki...

... i znowu żółte kwiatki dla Oli

   Z Górowa Iławeckiego pojechałem w kierunku Lelkowa i dalej na Krzekoty, by tuż za nimi skręcić w lewo na biegnący przez Wyszkowo łącznik do drogi numer 507, prowadzącej wprost do Braniewa. Wcześniej jadąc przez Stegi Małe, mijałem intrygujące ruiny budynku, na którym nie było żadnej tabliczki z informacją czemu lub komu kiedyś służył. Za to naprzeciwko przy swojej chatynce siedziała starowinka, którą o to zagadnąłem. Niestety miała ona bardzo blade pojęcie, przy tym mówiła miejscową gwarą, tak, że rozumiałem co drugie zdanie. Ale z jej słowotoku wynikało jasno, że ludzie są źli, zniszczyli wszystko, wykupili by obrócić w ruinę i niedługo będzie jeszcze gorzej w całej Polsce. Przynajmniej pożegnała mnie życząc szczęścia i nie złorzecząc na cały świat.

Co to kiedyś było?

Zgorzkniała staruszka

   Dojeżdżając do Lelkowa postanowiłem zatrzymać się pod sklepową wiatą gdyż zanosiło się na deszcz. I dobrze zrobiłem, bo dosłownie kilka minut później lunęło bardzo intensywnie. Szczęśliwie padało zaledwie kilka minut. Po wjechaniu na drogę 507 pozostało mi do Braniewa zaledwie 20 kilometrów, które pokonałem w dobrym tempie, zatrzymując się tylko raz po wieczorny całopolowy bukiet dla Oli.

Niestety, były tylko fioletowe...

   Po dotarciu do Braniewa szybko zameldowałem się w hotelu "Warmia" i od razu wlazłem pod prysznic. Gdy spod niego wyszedłem, na dworze była burza i lało. Tak więc spacer po mieście zostawiam sobie na jutrzejszy poranek.


   Co do planów na jutro, to chciałbym dotrzeć do Gdańska. Zobaczę jak będzie z moimi kolanami, bo to ponad 100 kilometrów. Do Łeby mam już tylko 152 kilometry... w linii prostej ;)

Dystans pokonany dziś: 77,91 km
Razem: 506,38 km

sobota, 18 czerwca 2011

Dzień 5.

  Pogoda dzisiaj wybitnie nie zachęcała do spacerów. Dlaczego chmura nie wylewa całej swojej wody w jednym momencie, tylko raczy nią rowerzystę przez cały Boży dzień? Komu by to przeszkadzało?

  Prawie cały dzisiejszy, niemały dystans pokonywałem w deszczu. Z wyjątkiem może kwadransa od momentu wyruszenia z Gołdapi oraz około półtorej godziny samej końcówki. Raz padało słabiej, tak że wysychałem na bieżąco, to znów intensywniej, ale nieustannie. Bardzo ograniczało mi to czerpanie przyjemności z podróżowania, spowalniało tempo, a chwilami po prostu irytowało. Dzień był ponury, ciemny i przez to mało ciekawy. W zasadzie tylko jazda. W tych krótkich momentach, gdy się nieco przejaśniało, a deszcz ustawał, próbowałem robić zdjęcia wykorzystując trochę lepsze światło. A w ogóle, to dzisiaj odwrotnie niż wczoraj, miałem pecha, bo akurat za każdym razem wzmagający się deszcz zastawał mnie na otwartych przestrzeniach bez możliwości znalezienia jakiegoś prowizorycznego choćby schronienia. Jedyny plus z tego był taki, że rad, nie rad, musiałem jechać i nie traciłem czasu na przeczekiwanie.

  Ruszyłem z Gołdapi około 9.00, zrobiwszy uprzednio śniadaniowe zakupy, gdyż spodziewałem się dzisiaj po drodze raczej niewielkich miejscowości, w których często nie ma nawet sklepu. Początek jak już wspomniałem był pogodny i sympatyczny, droga numer 650 do odległego o 50 kilometrów Węgorzewa wiła się malowniczo wśród łąk i lasów, a ruch na niej był znikomy. Optymistycznie nastawiony do zaczynającego się dnia, zdobyłem się nawet na zrobienie zdjęcia jakimś kwiatkom, tylko dlatego, bo wiedziałem, że spodobają się Oli.

Dla Oli na kompot

   Po kilku kilometrach zjechałem z drogi 650 w prawo, robiąc niewielki skrót przez Włosty, Różyńsk Wielki i Boćwiński Młyn, by ponownie wpaść na drogę do Węgorzewa w Boćwince. Tam zrobiłem sobie śniadanie na przystanku autobusowym i pokrzepiony ruszyłem dalej.

Tak zwykle jadam

   Dalsza część drogi do Węgorzewa niczym szczególnym się nie wyróżniała, a panująca aura kolorytu jej nie dodawała. Od wczoraj spotykam sporo farm wiatrowych i tak było również dzisiaj.


   Po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów znalazłem się w Węgorzewie. I tu naszły mnie wątpliwości co robić dalej. Pogoda była paskudna, co przemawiało za tym by noclegu poszukać już i dopiero jutro ruszyć dalej. Z kolei mizerny pokonany dystans, sugerował by jednak kontynuować jazdę, bo prognoza na jutro wcale nie wyglądała optymistycznie. Po krótkim namyśle zdecydowałem się na drugi wariant i ruszyłem w kierunku odległych o prawie 80 kilometrów Bartoszyc z zamiarem znalezienia mety nie dalej niż 30 kilometrów od Węgorzewa.

Węgorzewo

   Mijane miejscowości okazywały się jednak być tak małe, że nawet o jakiś sklep było trudno, o noclegu nie wspominając. Poza tym na przeważającej większości dróg, którymi dane mi było dzisiaj podróżować, nawierzchnia była w fatalnym stanie, zniszczona podobno jeszcze przez czołgi ciągnące tędy to na wschód, to na zachód w czasie II Wojny Światowej, co znacznie mnie spowalniało.

Fajny asfalt - rzadkość. Droga nr 650 z Węgorzewa

   Już wtedy przeczuwałem, że chcąc, nie chcąc, będę zmuszony się spiąć i dojechać do tych Bartoszyc. Moja trasa biegła między innymi przez Trygort, Srokowo, Barciany, Kotki, Skandawę, Prosnę, Sępopol i Wiatrowiec. We wsi Krelikiejmy natknąłem się wreszcie na mały sklep spożywczy, więc mogłem sobie kupić coś na prowizoryczny obiad. Zjadłem go na ławeczce przed sklepem w towarzystwie kilku miejscowych, z którymi sobie miło pogawędziliśmy.


   Od tego miejsca deszcz ustał i już do samych Bartoszyc mnie nie nękał. W związku z tym, znowu zrobiłem zdjęcie dla Oli. Tym razem żółtym kwiatkom.

Pole szafranu

   Potem już tylko starałem się jak najszybciej potrafiłem, pomimo odpływu sił, pedałować do Bartoszyc, do których z radością i ulgą dotarłem około 18.30.


  Szybko znalazłem hotel, rozpakowałem się, wykąpałem i teraz staram się intensywnie wypoczywać przed jutrzejszym odcinkiem. Nie jest on co prawda zbyt długi, bo tylko do Braniewa, ale dzisiejszy dzień sporo mnie kosztował i nie wiem w jakiej jutro będę formie.

Dystans pokonany dziś: 127,73 km
Razem: 428,47 km

piątek, 17 czerwca 2011

Dzień 4.

   Teraz wreszcie rozumiem i zaczynam podzielać pogląd, iż nie wolno bić dzieci. Właściwie nie chodzi o to, że nie wolno, tylko, że nie ma to większego sensu, bowiem dupa jest organem, który w bardzo krótkim czasie przywyka do obijania, katowania oraz rozgniatania i po kilku zaledwie dniach, przestaje mieć o to pretensje, twardnieje i znosi wszystkie upokorzenia bez mrugnięcia okiem (sic!)...

  Jestem w Gołdapi. Dzisiejszy rekordowo długi odcinek pozwolił mi również, oprócz napawania się krajobrazami naszego pięknego kraju, na kontemplację i przeprowadzenie dwóch ciekawych obserwacji.

   Dopóki człowiek nie przesiądzie się z samochodu na rower, nie uświadamia sobie jak szalenie interesującym tworzywem jest zwykły asfalt. Asfalt to asfalt, powie większość. Otóż nic bardziej mylnego! Samych głównych kryteriów w ramach których można go opisywać jest co najmniej kilka: szorstkość, twardość, kolor, zapach, a w ramach każdej z nich od dwóch do kilku odmian. Mamy więc asfalty gładziutkie, szorstkie zwarte, szorstkie luźne. Każdy z nich może występować w wersji twardej jak i miękkiej, przy czym sama miękkość też jest dwojaka: niebrudząca i brudząca (przykleja się do opon, butów, czasem włosów...). Z kolei wszystkie powyższe mogą być czarne matowe, czarne błyszczące, szare (w milionie odcieni) i czerwonawe. Najciekawszą natomiast cechą asfaltów jest ich zróżnicowany zapach. Jednak dla mojego nosa to on śmierdzi, albo nie śmierdzi. Im cieplej tym bardziej śmierdzi. Pomyślelibyście, że to koniec. Ha, nie tak prędko! A faktura spękań? Czasem jak wyschnięte błotne dno jeziora, kiedy indziej zaś jak delta Amazonki. Nie mówiąc już o wszelkich możliwych kombinacjach łatania dziur w asfalcie jednego rodzaju innym. To jest pole do popisu! Ileż twórczych możliwości, jaka szeroka gama inspiracji...

   Kolejnym zagadnieniem, które mnie dzisiaj zafrapowało, było jak szybko lata mucha, kiedy jej szczególnie zależy na uprzykrzeniu komuś życia. I tu w drodze mozolnych obserwacji doszedłem do konkluzji, iż prędkością graniczną do której muchom się jeszcze chciało nie opuszczać mojego towarzystwa jest 17 km/h. Powyżej tej prędkości muchy wracały do swoich krów, dla których z racji krótkich łańcuchów, taka prędkość jest nie do utrzymania przez czas wystarczający na pozbycie się natrętów. Oczywiście sporadycznie zdarzają się musze Usainy Bolty, które potrafią towarzyszyć mi nawet przy prędkościach powyżej 20 km/h, ale od razu widać, iż taki wyczyn wyczerpuje znacząco ich siły, gdyż po wylądowaniu bardzo łatwo zrujnować im dalszą zawodniczą karierę.

   Ale do rzeczy...

  Po krótkim błądzeniu uliczkami Sejn, około 9.00 ruszyłem drogą numer 651 na północny zachód w kierunku Wiżajn. Jej nawierzchnia nie była w najlepszym stanie, ale ruch na niej był niewielki, okolica sielska, pogoda cudna i po raz pierwszy wiał lekki wietrzyk w plecy. Tak miło i przyjemnie dotarłem do wsi Smolany w której był sklep. Zdecydowałem więc, że tu zrobię pierwszy postój i kupię sobie coś na śniadanie.

Chałupka w Smolanach

Sklep w Smolanach

   Wpierw jednak zadzwoniłem do Oli i trochę pogadaliśmy. To niby tylko cztery dni, ale już bardzo za nią i dzieciakami tęsknię. Fajnie, że ktoś wymyślił telefon komórkowy. W sklepie nie mieli jednak bułek, więc ruszyłem dalej bez śniadania, które zjadłem dopiero w Szypliszkach gdzie moja droga 651 krzyżuje się z trasą E67 z Suwałk do granicy z Litwą. Aż do Szypliszek jazda była samą przyjemnością, natomiast za nimi teren stał się bardziej pagórkowaty, więc trudniejszy, coraz silniejszy wiatr zaczął wiać mi w twarz, a niebo w szybkim tempie pokrywało się od zachodu ołowianymi chmurami, zwiastującymi, zgodne z prognozami, nieuchronne załamanie pogody.

Będzie lało

   Zwiększyłem więc tempo pedałowania i zacząłem rozglądać się za jakimś schronieniem. Początkowo myślałem o przystanku PKS z wiatą, które są fajnymi miejscami odpoczynków, bo można wygodnie oprzeć rower i przysiąść na ławeczce, ale szczęśliwie na żaden się nie natknąłem, bo marną byłby on osłoną w obliczu tego, co miało nadejść za chwil kilka. W pewnym momencie mijałem po lewej stronie ubojnię zwierząt, a po prawej jakiś, wyglądający na opuszczony budynek. Nie namyślając się długo podjechałem do niego, wciągnąłem rower na małą rampę i przysiadłem sobie obok czekając na nieuniknione. Było ciemno. Nagle błysnęło, po chwili łupnęło i lunął deszcz. Ale jaki! Ściana zacinającej na mnie wody, piękne błyskawice, grzmoty... burza bajkowa. No ale cóż z tego, skoro moja rampa okazała się być zbyt wąską by ochronić mnie przed wodą i wiatrem. Wtedy zauważyłem, że drzwi prowadzące do wnętrza budynku nie są zamknięte. Pospiesznie więc wprowadziłem tam rower i schowałem się razem z nim. Deszcz walił o blaszany dach jak oszalały, wiatr wyrywał mi drzwi z ręki, gdy wychodziłem zrobić zdjęcia, pioruny waliły tuż obok - było fantastycznie!

Mój schron od zewnątrz (jeszcze nie leje)...

... i od środka

Alleleje!

Rynna bezprzewodowa

   Jadąc wczoraj widziałem w bardzo wielu miejscach maszyny i ludzi zbierających na łąkach siano i zwijających je w wielkie bele obwiązane białą folią. Oni wiedzieli, że tak będzie... Po około godzinie aura się uspokoiła, deszcz prawie ustał i mogłem ruszać w dalszą drogę.

  Teren stał się bardzo pagórkowaty i cały czas naprzemiennie to wspinałem się, to zjeżdżałem z górki na pazurki. Na najwyższe wzniesienie podjazd był z poziomu 136 m n.p.m na 288 m n.p.m. Dewastowało to moje siły w zawrotnym tempie.

Widok w tył z najwyższego wzniesienia

   Pogoda cały czas była niepewna: raz słonecznie, to znów niebo pokrywały ciemne chmury, ale póki co, nie padało. Tak sobie jadąc, przekroczyłem granicę województw i wjechałem na Mazury. I wierzcie mi - zmienił się zapach. Z wiejskiego, zagrodowego na jeziorny, jak w czasie rejsów.


   Od początku podróży widywałem po wsiach wiele bocianów, ale jak dotąd zawsze w swoich gniazdach, ewentualnie w locie. Natomiast dzisiaj po prostu wyległy na pola. Przypuszczam, że z powodu deszczu jakieś ich przysmaki wylazły spod ziemi i dawały się schrupać.

Na sejmik chyba jeszcze zbyt wcześnie?

   W Żytkiejmach zatrzymałem się w sklepie by kupić wodę i akurat wtedy znowu zaczęło padać, ale niezbyt intensywnie. Ubrałem się więc w kurtkę od deszczu, owinąłem sakwy pożyczoną od Sita (dzięki stary!) plandeką i ruszyłem dalej w kierunku Dubeninek przez Puszczę Romincką. Po około 10 minutach deszcz ustał i po chwili znowu się rozbierałem.

Puszcza Romincka

Wielonarodowość regionu

   W Dubeninkach zatrzymałem się na krótko na cmentarzu żołnierzy niemieckich poległych w czasie I Wojny Światowej.


   Potem już szybciutko popedałowałem do Gołdapi, chcąc zdążyć przed kolejną nadciągającą ulewą. Dojechałem przed 18.00, znalazłem przyjemny hotelik "Gołdap" i zakwaterowałem się. Gdy brałem prysznic, znowu mocno się rozpadało.


   Jeśli się uda, to jutro Bartoszyce. Odpukać, ale dotąd jadę bez żadnych awarii, choć od pierwszego dnia, gdy zmagałem się z piachami, coś mi gdzieś stuka i trzeszczy w czasie jazdy. Niestety nie słychać tych dźwięków gdy pedałuję w czasie postoju bez obciążenia ("na sucho"), więc nie potrafię zlokalizować miejsca potencjalnej usterki. Może wytrzyma do Łeby...

Dystans pokonany dziś: 94,27 km
Razem: 300,74 km

czwartek, 16 czerwca 2011

Dzień 3.

   Pobudka o 7.15, mycie, pakowanie, chwilka przy kompie, zabranie z umówionego miejsca dwudziestu złotych reszty i pozostawienie tam klucza od domku (gospodyni wczoraj nie miała drobnych by wydać, a że około 5.00 rano miała przyjść nakarmić świnki, to umówiliśmy się, że zostawi kasę, tam gdzie ja miałem zostawić klucz), zakupy i już o 8.30 ruszałem w drogę do Sejn, a konkretnie w jej pierwszy odcinek - do Augustowa.

   Droga numer 664 prawie na całej długości ponad trzydziestu kilometrów jest pozbawiona łuków i zakrętów, a do tego niemal zupełnie płaska. Zatem jechało mi się wybornie. I nawet tyłek bolał mnie jakby już trochę mniej - może w końcu przywyknie. Do tego pogoda była wyśmienita i bezwietrzna. Przynajmniej do południa. Od Lipska do samego Augustowa trasa wiedzie poprzez Park Narodowy Puszczy Augustowskiej, więc do powyższych atutów należy dołożyć jej malowniczość i kojący spokój. Ruch samochodowy też nie był zbyt wielki, lecz pomimo ograniczenia do ośmiu ton, raz po raz mijały mnie jednak pędzące ciężarówki. Ale w porównaniu do wczoraj było to nic. Mam wrażenie, iż ten etap będę na koniec podróży wspominał jako najurokliwszy i najprzyjemniejszy.

Malownicza droga do Augustowa

  W każdym razie trzydzieści kilka kilometrów minęło mi jak z bicza trzasnął (pomimo nieśpiesznego tempa spowodowanego kontemplowaniem mijanych okoliczności przyrody) i około 11.00 przekroczyłem granice administracyjne Augustowa.


   Do samego Augustowa jednak nie dojechałem. Pamiętam je z 2006 roku gdy spływaliśmy Czarną Hańczą, jako dosyć gwarne, pełne turystów i turystycznej tandety miasteczko, a nie o takie miejsca chodzi mi podczas tegorocznej wycieczki. Ucieszyłem się więc, gdy około cztery kilometry przed centrum natknąłem się na wąską, asfaltową drogę robiącą skrót i łączącą trasę 664 z trasą 16 z Augustowa w kierunku Sejn.

 Po wjechaniu na nią zrobiłem sobie dłuższą przerwę śniadaniową na przystanku autobusowym i około południa ruszyłem dalej. Szosa do Sejn również wiedzie przez teren Puszczy Augustowskiej i w ogóle jeśli chodzi o walory krajobrazowe jest bardzo podobna do drogi Lipsk - Augustów, z tą jedynie różnicą, że ruch samochodowy jest na niej wielokrotnie intensywniejszy z racji przejścia granicznego na Litwę w Ogrodnikach, do którego wiedzie.

Śluza na Kanale Augustowskim


Droga do Sejn

   Podczas pokonywania pozostałych mi do Sejn kolejnych trzydziestu kilku kilometrów, zaczęła się psuć pogoda. Najpierw wzmógł się wiatr (oczywiście w twarz!), a następnie niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i wszystko wskazywało na to, iż lada chwila zacznie padać. Miałem jednak szczęście, bo po jakichś dwóch godzinach, chmury przesunęły się na zachód, znowu wyjrzało słońce i tylko wiatr nie ustał. Niepokojąco natomiast wyglądają prognozy na jutro i kilka najbliższych dni: wszystko wskazuje na to, że jednak będę jechał w deszczu :(

   Około 16 kilometrów przed celem dzisiejszego odcinka, przejeżdżałem przez znane nam ze spływu Czarną Hańczą Frącki w których biwakowaliśmy z 25 na 26 lipca 2006 roku.

Czarna Hańcza we Frąckach

   Kilkadziesiąt minut później wjeżdżałem już do Sejn, gdzie w samym centrum znalazłem dosyć przyzwoity hotel "Skarpa" (70,00 złotych za pokój jednoosobowy z dostępem do netu), w którym się zameldowałem. Po rozpakowaniu i gorącym prysznicu, wyszedłem trochę pospacerować po miasteczku i najpierw trafiłem do kościoła, a właściwie Bazyliki Mniejszej pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny z ciekawą wystawą fotografii, upamiętniającą koronowanie Matki Boskiej Sejneńskiej w 1975 roku, a następnie do przyjemnej restauracji prowadzonej w konsulacie litewskim, w której ogródku napiłem się piwa i trochę nadrobiłem zaległości w lekturze.


Taki domek w centrum Sejn

Bazylika Mniejsza w Sejnach

Bazylika Mniejsza w Sejnach

   Teraz kończę już pisanie i zaraz się kładę, bo jutro chcę dojechać do Gołdapi, a to trochę większy dystans niż dotychczasowe, no i nie wiem jak będą wyglądać drogi. Mam nadzieję, że mi się uda, jeśli tylko dogadam się ze swoim siedzeniem.

Dystans pokonany dziś: 69,88 km
Razem: 206,47 km