piątek, 17 czerwca 2011

Dzień 4.

   Teraz wreszcie rozumiem i zaczynam podzielać pogląd, iż nie wolno bić dzieci. Właściwie nie chodzi o to, że nie wolno, tylko, że nie ma to większego sensu, bowiem dupa jest organem, który w bardzo krótkim czasie przywyka do obijania, katowania oraz rozgniatania i po kilku zaledwie dniach, przestaje mieć o to pretensje, twardnieje i znosi wszystkie upokorzenia bez mrugnięcia okiem (sic!)...

  Jestem w Gołdapi. Dzisiejszy rekordowo długi odcinek pozwolił mi również, oprócz napawania się krajobrazami naszego pięknego kraju, na kontemplację i przeprowadzenie dwóch ciekawych obserwacji.

   Dopóki człowiek nie przesiądzie się z samochodu na rower, nie uświadamia sobie jak szalenie interesującym tworzywem jest zwykły asfalt. Asfalt to asfalt, powie większość. Otóż nic bardziej mylnego! Samych głównych kryteriów w ramach których można go opisywać jest co najmniej kilka: szorstkość, twardość, kolor, zapach, a w ramach każdej z nich od dwóch do kilku odmian. Mamy więc asfalty gładziutkie, szorstkie zwarte, szorstkie luźne. Każdy z nich może występować w wersji twardej jak i miękkiej, przy czym sama miękkość też jest dwojaka: niebrudząca i brudząca (przykleja się do opon, butów, czasem włosów...). Z kolei wszystkie powyższe mogą być czarne matowe, czarne błyszczące, szare (w milionie odcieni) i czerwonawe. Najciekawszą natomiast cechą asfaltów jest ich zróżnicowany zapach. Jednak dla mojego nosa to on śmierdzi, albo nie śmierdzi. Im cieplej tym bardziej śmierdzi. Pomyślelibyście, że to koniec. Ha, nie tak prędko! A faktura spękań? Czasem jak wyschnięte błotne dno jeziora, kiedy indziej zaś jak delta Amazonki. Nie mówiąc już o wszelkich możliwych kombinacjach łatania dziur w asfalcie jednego rodzaju innym. To jest pole do popisu! Ileż twórczych możliwości, jaka szeroka gama inspiracji...

   Kolejnym zagadnieniem, które mnie dzisiaj zafrapowało, było jak szybko lata mucha, kiedy jej szczególnie zależy na uprzykrzeniu komuś życia. I tu w drodze mozolnych obserwacji doszedłem do konkluzji, iż prędkością graniczną do której muchom się jeszcze chciało nie opuszczać mojego towarzystwa jest 17 km/h. Powyżej tej prędkości muchy wracały do swoich krów, dla których z racji krótkich łańcuchów, taka prędkość jest nie do utrzymania przez czas wystarczający na pozbycie się natrętów. Oczywiście sporadycznie zdarzają się musze Usainy Bolty, które potrafią towarzyszyć mi nawet przy prędkościach powyżej 20 km/h, ale od razu widać, iż taki wyczyn wyczerpuje znacząco ich siły, gdyż po wylądowaniu bardzo łatwo zrujnować im dalszą zawodniczą karierę.

   Ale do rzeczy...

  Po krótkim błądzeniu uliczkami Sejn, około 9.00 ruszyłem drogą numer 651 na północny zachód w kierunku Wiżajn. Jej nawierzchnia nie była w najlepszym stanie, ale ruch na niej był niewielki, okolica sielska, pogoda cudna i po raz pierwszy wiał lekki wietrzyk w plecy. Tak miło i przyjemnie dotarłem do wsi Smolany w której był sklep. Zdecydowałem więc, że tu zrobię pierwszy postój i kupię sobie coś na śniadanie.

Chałupka w Smolanach

Sklep w Smolanach

   Wpierw jednak zadzwoniłem do Oli i trochę pogadaliśmy. To niby tylko cztery dni, ale już bardzo za nią i dzieciakami tęsknię. Fajnie, że ktoś wymyślił telefon komórkowy. W sklepie nie mieli jednak bułek, więc ruszyłem dalej bez śniadania, które zjadłem dopiero w Szypliszkach gdzie moja droga 651 krzyżuje się z trasą E67 z Suwałk do granicy z Litwą. Aż do Szypliszek jazda była samą przyjemnością, natomiast za nimi teren stał się bardziej pagórkowaty, więc trudniejszy, coraz silniejszy wiatr zaczął wiać mi w twarz, a niebo w szybkim tempie pokrywało się od zachodu ołowianymi chmurami, zwiastującymi, zgodne z prognozami, nieuchronne załamanie pogody.

Będzie lało

   Zwiększyłem więc tempo pedałowania i zacząłem rozglądać się za jakimś schronieniem. Początkowo myślałem o przystanku PKS z wiatą, które są fajnymi miejscami odpoczynków, bo można wygodnie oprzeć rower i przysiąść na ławeczce, ale szczęśliwie na żaden się nie natknąłem, bo marną byłby on osłoną w obliczu tego, co miało nadejść za chwil kilka. W pewnym momencie mijałem po lewej stronie ubojnię zwierząt, a po prawej jakiś, wyglądający na opuszczony budynek. Nie namyślając się długo podjechałem do niego, wciągnąłem rower na małą rampę i przysiadłem sobie obok czekając na nieuniknione. Było ciemno. Nagle błysnęło, po chwili łupnęło i lunął deszcz. Ale jaki! Ściana zacinającej na mnie wody, piękne błyskawice, grzmoty... burza bajkowa. No ale cóż z tego, skoro moja rampa okazała się być zbyt wąską by ochronić mnie przed wodą i wiatrem. Wtedy zauważyłem, że drzwi prowadzące do wnętrza budynku nie są zamknięte. Pospiesznie więc wprowadziłem tam rower i schowałem się razem z nim. Deszcz walił o blaszany dach jak oszalały, wiatr wyrywał mi drzwi z ręki, gdy wychodziłem zrobić zdjęcia, pioruny waliły tuż obok - było fantastycznie!

Mój schron od zewnątrz (jeszcze nie leje)...

... i od środka

Alleleje!

Rynna bezprzewodowa

   Jadąc wczoraj widziałem w bardzo wielu miejscach maszyny i ludzi zbierających na łąkach siano i zwijających je w wielkie bele obwiązane białą folią. Oni wiedzieli, że tak będzie... Po około godzinie aura się uspokoiła, deszcz prawie ustał i mogłem ruszać w dalszą drogę.

  Teren stał się bardzo pagórkowaty i cały czas naprzemiennie to wspinałem się, to zjeżdżałem z górki na pazurki. Na najwyższe wzniesienie podjazd był z poziomu 136 m n.p.m na 288 m n.p.m. Dewastowało to moje siły w zawrotnym tempie.

Widok w tył z najwyższego wzniesienia

   Pogoda cały czas była niepewna: raz słonecznie, to znów niebo pokrywały ciemne chmury, ale póki co, nie padało. Tak sobie jadąc, przekroczyłem granicę województw i wjechałem na Mazury. I wierzcie mi - zmienił się zapach. Z wiejskiego, zagrodowego na jeziorny, jak w czasie rejsów.


   Od początku podróży widywałem po wsiach wiele bocianów, ale jak dotąd zawsze w swoich gniazdach, ewentualnie w locie. Natomiast dzisiaj po prostu wyległy na pola. Przypuszczam, że z powodu deszczu jakieś ich przysmaki wylazły spod ziemi i dawały się schrupać.

Na sejmik chyba jeszcze zbyt wcześnie?

   W Żytkiejmach zatrzymałem się w sklepie by kupić wodę i akurat wtedy znowu zaczęło padać, ale niezbyt intensywnie. Ubrałem się więc w kurtkę od deszczu, owinąłem sakwy pożyczoną od Sita (dzięki stary!) plandeką i ruszyłem dalej w kierunku Dubeninek przez Puszczę Romincką. Po około 10 minutach deszcz ustał i po chwili znowu się rozbierałem.

Puszcza Romincka

Wielonarodowość regionu

   W Dubeninkach zatrzymałem się na krótko na cmentarzu żołnierzy niemieckich poległych w czasie I Wojny Światowej.


   Potem już szybciutko popedałowałem do Gołdapi, chcąc zdążyć przed kolejną nadciągającą ulewą. Dojechałem przed 18.00, znalazłem przyjemny hotelik "Gołdap" i zakwaterowałem się. Gdy brałem prysznic, znowu mocno się rozpadało.


   Jeśli się uda, to jutro Bartoszyce. Odpukać, ale dotąd jadę bez żadnych awarii, choć od pierwszego dnia, gdy zmagałem się z piachami, coś mi gdzieś stuka i trzeszczy w czasie jazdy. Niestety nie słychać tych dźwięków gdy pedałuję w czasie postoju bez obciążenia ("na sucho"), więc nie potrafię zlokalizować miejsca potencjalnej usterki. Może wytrzyma do Łeby...

Dystans pokonany dziś: 94,27 km
Razem: 300,74 km

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz