Dzisiaj rano złe wieści z domu. Tatę Oli o drugiej w nocy zabrało pogotowie z podejrzeniem zawału serca. W jakiś czas potem to podejrzenie się potwierdziło, przy czym okazało się, że zawał nastąpił kilka dni wcześniej, a tata go przechodził. Na razie skończyło się na robionej na cito koronarografii i implantacji siedmiocentymetrowego stenta w jednej z tętnic wieńcowych. Rokowania są dobre, więc mamy nadzieję, że na tym się skończy.
Wstałem o 6.30, szybko się zebrałem i w godzinę później byłem już w nieodległym Sztutowie, w którym znajduje się Muzeum Hitlerowskiego Obozu Zagłady Stutthof. Dzięki uprzejmości, przybyłej tego dnia nieco wcześniej do pracy, pani obsługującej zwiedzających, mogłem na pół godziny przed oficjalnym otwarciem rozpocząć zwiedzanie zupełnie sam. I to właśnie tu, w biurze Muzeum, podczas wypożyczania audioprzewodnika, zadzwoniła Ola z niedobrymi wieściami. Tak więc następne dwie godziny z kawałkiem, podczas których poznawałem historię obozu oraz oglądałem jego pozostałości, były dosyć nerwowe i nie bardzo potrafiłem się skupić. Chciałem już siąść na rower i spokojnie, podczas jazdy podumać i zastanowić się co robić dalej.
Jadąc ze Stegny do Sztutowa miałem okazję na chwilę poczuć różnicę pomiędzy jazdą pod wiatr, a z wiatrem. I jest ona kolosalna: gdy jadąc na wschód w kierunku obozu moja prędkość przy minimalnym nakładzie sił na pedałowanie oscylowała w okolicach 26 km/h, to już w drodze powrotnej i dalej w obranym dzisiaj kierunku, przy maksymalnym, racjonalnie uzasadnionym, zaangażowaniu w kręcenie, rzadko przekraczała 16 km/h. Większą prędkość mogłem osiągać jedynie w momentach bezwietrznych, których do zmroku nie było zbyt wiele. Po kilkunastu kilometrach od wyjazdu z obozu dotarłem do promowej przeprawy na Wiśle we wsi Mikoszewo. Prom akurat znajdował się po drugiej stronie i przez prawie godzinę trzeba było na niego czekać z powodu wplątania się w śrubę jakichś farfocli, które usuwał nurek. Podczas tego oczekiwania poznałem dwóch Niemców podróżujących rowerami z Berlina do St. Petersburga i z powrotem.
Kilka kilometrów po przeprawie, na Wyspie Sobieszewskiej wreszcie wyjaśniło się skąd dochodziły chrzęsty, zgrzyty i skrzypienia o których wspominałem kilka dni temu - zerwałem łańcuch.
Całe szczęście przed wyjazdem nabyłem drogą kupna rozkuwacz i teraz był jak znalazł. Po kilkunastu minutach naprawy i umyciu rąk w pobliskim przedszkolu, byłem gotów do dalszej drogi. Od tego momentu jednak, jechałem już z wielką ostrożnością, obciążając zespół napędowy jak najmniej się dało, gdyż po skróceniu łańcucha o dwa ogniwa, dochodzące stamtąd dźwięki, znacznie się nasiliły. Wiedziałem już, że w Gdańsku muszę koniecznie udać się do serwisu rowerowego i wymienić go na nowy.
Do stolicy województwa pomorskiego wjechałem około 13.00 i do 18.00 kiedy wreszcie opuszczałem Trójmiasto czułem się mały, zagubiony i przytłoczony wszystkim tym co mnie otaczało. Wszechobecny hałas, zgiełk, tłumy turystów, korki, miliony samochodów, smród spalin - od tego wszystkiego w ciągu kilku ostatnich dni odwykłem tak bardzo, że teraz trudno mi było odnaleźć się w szponach cywilizacji. Jadąc, modliłem się tylko, aby jak najszybciej wydostać się z tego miażdżącego uścisku i znowu przemierzać sielankowe, wiejskie krajobrazy.
Jadąc przez Gdańsk rozpocząłem nerwowe poszukiwania serwisu. Jednak dopiero za trzecim podejściem, we Wrzeszczu, udało mi się trafić na punkt w którym koleś podjął się wymiany od razu, bez wymawiania się końcem roku szkolnego i związanym z tym hukiem roboty. Jednak to wszystko pożerało czas i pomimo wielu wygodnych ścieżek rowerowych, przejazd przez Gdańsk, Sopot i Gdynię z powodu wielu świateł, skomplikowanego ruchu drogowego i powyższych powodów, ciągnął się niemiłosiernie.
Wyjechawszy z Gdyni, skierowałem się wprost do Jastrzębiej Góry, robiąc w Mrzezinie około 19.30 przerwę na śniadanie, którego z natłoku wrażeń, nie zdążyłem do tej pory zjeść. Po drodze znowu zaroiło się od elektrowni wiatrowych. Do Jastrzębiej Góry dotarłem o 21.30 i po krótkiej analizie, doszedłem do wniosku, iż nie ma głębszego sensu zatrzymywać się tutaj na noc, gdyż z racji pory, zanim znajdę nocleg, rozpakuję się itd., będzie już na tyle późno, że rano i tak wstanę niezbyt wypoczęty, albo będę spał do południa, co spowoduje, że do Łeby dotrę później niż bym sobie tego życzył. Postanowiłem więc jechać dalej i zrobić dzieciom oraz Oli nocną niespodziankę. Według moich obliczeń pozostałe 67 kilometrów powinienem pokonać przed 3.00 nad ranem.
Uzbroiłem więc rower w oświetlenie i ruszyłem na pierwszy nocny odcinek mojej eskapady. Prawie natychmiast po starcie zaczął padać nocny deszczyk, który od czasu do czasu towarzyszył mi aż do samego celu, na ostatnich kilku kilometrach znacznie przybierając na sile i przechodząc w rzęsistą ulewę. Jazda w nocy oprócz oczywistych minusów w postaci niemożności podziwiania mijanych widoków oraz ograniczonej widzialności stanu nawierzchni, ma same plusy. Po pierwsze ruch samochodowy zamiera praktycznie do zera, wiatr również ucicha zupełnie, wszelkie wzniesienia są niemożliwe do ocenienia przed dojechaniem na sam szczyt, więc nie deprymują już u samego początku, a ponadto ciemność i prawie absolutna cisza, powodują uczucie przytulności i potęgują wrażenie zespolenia z otaczającą przyrodą. Jechało mi się wspaniale przez wymarłe wsie, całkowicie ciemne odcinki dróg pomiędzy nimi, których nikłe światełko mojej lampki nie było w stanie nawet nadgryźć. A najbardziej zachwycające były nocne odpoczynki gdy nawet oddech starałem się wstrzymywać by nie mącić niesamowitej, otulającej mnie ciszy.
Kilka minut po drugiej w nocy w strugach deszczu wjechałem do Łeby. Potem jeszcze kilkanaście minut zajęło mi poszukiwanie Ośrodka Wypoczynkowego "RELAKS" i około 3.00 pukałem już w szybkę naszego kempingu. Po kilku minutach coraz natarczywszego walenia, obudziła się Ola, by otwierając drzwi, stwierdzić, iż wiedziała, że przyjadę. Dlaczego więc nie czekała...?
Jako, że nie byłem jeszcze jakoś ekstremalnie wykończony, najbliższe prawie dwie godziny spędziliśmy z Olą rozmawiając i dzieląc się wrażeniami z ostatnich ośmiu dni, przy okazji zjadając pyszną, domową kolację. Około 5.00 nikogo szczęśliwie nie budząc, poszliśmy spać czekając na poranną niespodziankę, gdy to dzieci znajdą tatę w łóżku...
Dystans pokonany dziś: 184,55 km
Wstałem o 6.30, szybko się zebrałem i w godzinę później byłem już w nieodległym Sztutowie, w którym znajduje się Muzeum Hitlerowskiego Obozu Zagłady Stutthof. Dzięki uprzejmości, przybyłej tego dnia nieco wcześniej do pracy, pani obsługującej zwiedzających, mogłem na pół godziny przed oficjalnym otwarciem rozpocząć zwiedzanie zupełnie sam. I to właśnie tu, w biurze Muzeum, podczas wypożyczania audioprzewodnika, zadzwoniła Ola z niedobrymi wieściami. Tak więc następne dwie godziny z kawałkiem, podczas których poznawałem historię obozu oraz oglądałem jego pozostałości, były dosyć nerwowe i nie bardzo potrafiłem się skupić. Chciałem już siąść na rower i spokojnie, podczas jazdy podumać i zastanowić się co robić dalej.
Jadąc ze Stegny do Sztutowa miałem okazję na chwilę poczuć różnicę pomiędzy jazdą pod wiatr, a z wiatrem. I jest ona kolosalna: gdy jadąc na wschód w kierunku obozu moja prędkość przy minimalnym nakładzie sił na pedałowanie oscylowała w okolicach 26 km/h, to już w drodze powrotnej i dalej w obranym dzisiaj kierunku, przy maksymalnym, racjonalnie uzasadnionym, zaangażowaniu w kręcenie, rzadko przekraczała 16 km/h. Większą prędkość mogłem osiągać jedynie w momentach bezwietrznych, których do zmroku nie było zbyt wiele. Po kilkunastu kilometrach od wyjazdu z obozu dotarłem do promowej przeprawy na Wiśle we wsi Mikoszewo. Prom akurat znajdował się po drugiej stronie i przez prawie godzinę trzeba było na niego czekać z powodu wplątania się w śrubę jakichś farfocli, które usuwał nurek. Podczas tego oczekiwania poznałem dwóch Niemców podróżujących rowerami z Berlina do St. Petersburga i z powrotem.
Prom na zachodnim brzegu |
Ujście Wisły do morza |
Kilka kilometrów po przeprawie, na Wyspie Sobieszewskiej wreszcie wyjaśniło się skąd dochodziły chrzęsty, zgrzyty i skrzypienia o których wspominałem kilka dni temu - zerwałem łańcuch.
Całe szczęście przed wyjazdem nabyłem drogą kupna rozkuwacz i teraz był jak znalazł. Po kilkunastu minutach naprawy i umyciu rąk w pobliskim przedszkolu, byłem gotów do dalszej drogi. Od tego momentu jednak, jechałem już z wielką ostrożnością, obciążając zespół napędowy jak najmniej się dało, gdyż po skróceniu łańcucha o dwa ogniwa, dochodzące stamtąd dźwięki, znacznie się nasiliły. Wiedziałem już, że w Gdańsku muszę koniecznie udać się do serwisu rowerowego i wymienić go na nowy.
Do stolicy województwa pomorskiego wjechałem około 13.00 i do 18.00 kiedy wreszcie opuszczałem Trójmiasto czułem się mały, zagubiony i przytłoczony wszystkim tym co mnie otaczało. Wszechobecny hałas, zgiełk, tłumy turystów, korki, miliony samochodów, smród spalin - od tego wszystkiego w ciągu kilku ostatnich dni odwykłem tak bardzo, że teraz trudno mi było odnaleźć się w szponach cywilizacji. Jadąc, modliłem się tylko, aby jak najszybciej wydostać się z tego miażdżącego uścisku i znowu przemierzać sielankowe, wiejskie krajobrazy.
Jadąc przez Gdańsk rozpocząłem nerwowe poszukiwania serwisu. Jednak dopiero za trzecim podejściem, we Wrzeszczu, udało mi się trafić na punkt w którym koleś podjął się wymiany od razu, bez wymawiania się końcem roku szkolnego i związanym z tym hukiem roboty. Jednak to wszystko pożerało czas i pomimo wielu wygodnych ścieżek rowerowych, przejazd przez Gdańsk, Sopot i Gdynię z powodu wielu świateł, skomplikowanego ruchu drogowego i powyższych powodów, ciągnął się niemiłosiernie.
Wjeżdżam na Starówkę |
Pomnik pomordowanych stoczniowców w Gdyni |
Wyjechawszy z Gdyni, skierowałem się wprost do Jastrzębiej Góry, robiąc w Mrzezinie około 19.30 przerwę na śniadanie, którego z natłoku wrażeń, nie zdążyłem do tej pory zjeść. Po drodze znowu zaroiło się od elektrowni wiatrowych. Do Jastrzębiej Góry dotarłem o 21.30 i po krótkiej analizie, doszedłem do wniosku, iż nie ma głębszego sensu zatrzymywać się tutaj na noc, gdyż z racji pory, zanim znajdę nocleg, rozpakuję się itd., będzie już na tyle późno, że rano i tak wstanę niezbyt wypoczęty, albo będę spał do południa, co spowoduje, że do Łeby dotrę później niż bym sobie tego życzył. Postanowiłem więc jechać dalej i zrobić dzieciom oraz Oli nocną niespodziankę. Według moich obliczeń pozostałe 67 kilometrów powinienem pokonać przed 3.00 nad ranem.
Uzbroiłem więc rower w oświetlenie i ruszyłem na pierwszy nocny odcinek mojej eskapady. Prawie natychmiast po starcie zaczął padać nocny deszczyk, który od czasu do czasu towarzyszył mi aż do samego celu, na ostatnich kilku kilometrach znacznie przybierając na sile i przechodząc w rzęsistą ulewę. Jazda w nocy oprócz oczywistych minusów w postaci niemożności podziwiania mijanych widoków oraz ograniczonej widzialności stanu nawierzchni, ma same plusy. Po pierwsze ruch samochodowy zamiera praktycznie do zera, wiatr również ucicha zupełnie, wszelkie wzniesienia są niemożliwe do ocenienia przed dojechaniem na sam szczyt, więc nie deprymują już u samego początku, a ponadto ciemność i prawie absolutna cisza, powodują uczucie przytulności i potęgują wrażenie zespolenia z otaczającą przyrodą. Jechało mi się wspaniale przez wymarłe wsie, całkowicie ciemne odcinki dróg pomiędzy nimi, których nikłe światełko mojej lampki nie było w stanie nawet nadgryźć. A najbardziej zachwycające były nocne odpoczynki gdy nawet oddech starałem się wstrzymywać by nie mącić niesamowitej, otulającej mnie ciszy.
Nocny postój |
Kilka minut po drugiej w nocy w strugach deszczu wjechałem do Łeby. Potem jeszcze kilkanaście minut zajęło mi poszukiwanie Ośrodka Wypoczynkowego "RELAKS" i około 3.00 pukałem już w szybkę naszego kempingu. Po kilku minutach coraz natarczywszego walenia, obudziła się Ola, by otwierając drzwi, stwierdzić, iż wiedziała, że przyjadę. Dlaczego więc nie czekała...?
Jako, że nie byłem jeszcze jakoś ekstremalnie wykończony, najbliższe prawie dwie godziny spędziliśmy z Olą rozmawiając i dzieląc się wrażeniami z ostatnich ośmiu dni, przy okazji zjadając pyszną, domową kolację. Około 5.00 nikogo szczęśliwie nie budząc, poszliśmy spać czekając na poranną niespodziankę, gdy to dzieci znajdą tatę w łóżku...
Dystans pokonany dziś: 184,55 km
Razem: 766,40 km